sobota, 15 sierpnia 2015

Ślęży zdobywanie

No, dwunowi! Co się tak wleczecie?
Człowieki z powodu wspólnego dnia wolnego wymyśliły, że musimy w trójkę jakoś aktywnie spędzić czas. I tak wyszło, że w minioną środę wybraliśmy się razem na Ślężę. W planach była wczesna pobudka i wyjazd z miasta zanim jeszcze zrobi się gorąco. Oczywiście nic z tego, bo moje dwunogi to lenie i zamiast wstać po pierwszych dźwiękach budzika, wyłączyły go i poszły dalej spać. W końcu wszyscy się zebraliśmy (przed wyjściem zaliczyłem przymusowy prysznic, żeby mi było chłodniej w drodze) i wyruszyliśmy na dworzec autobusowy. Zapakowaliśmy się i... Sobótko nadchodzimy! Hmm... A właściwie to nadjeżdżamy. Droga autobusem była męcząca z powodu gorąca. W dodatku musiałem siedzieć w kagańcu, na szczęście mam fizjologiczny i mogłem swobodnie się chłodzić. Pani się w pewnym momencie zdenerwowała, że mi tak gorąco i wsadziła mnie między siedzenia, zdjęła wiaderko z paszczy i zaczęła poić z ręki. Przy okazji zalaliśmy siedzenia i ścianę, ale ciiii..... Oblała mnie też wodą, żeby mi ulżyć, nie lubię tego, ale pomaga.
Studnia - atrapa
Po dotarciu na miejsce Pani radośnie pobiegła do studni nabrać dla mnie wody, ale ta okazała się atrapą. Ostatecznie wszyscy się napiliśmy przywiezionej ze sobą wody i podreptaliśmy do sklepu po dodatkowy jej zapas (Pani naliczyła, że w sumie na całą wycieczkę zużyliśmy 10l!!!, a posiadaliśmy 11,5l) i coś do przegryzienia. Ze sklepu o dziwo nie ruszyliśmy zdobywać szczyt, lecz do sklepu Monk Sandals, w którym można kupić sandały do biegania i człowieki chciały je koniecznie zobaczyć. Można tam też kupić jakieś batoniki chia dla biegaczy i Pan się na nie napalił. Sprzedawca okazał się młodym biegaczem i współczuł mi że idę w taki gorąc. Po wizycie u Alka (tak miał na imię ów człowiek od sandałów i batoników) ruszyliśmy w końcu na Ślężę. Państwo bardzo pilnowali, żebym szedł trawą, a nie asfaltem. Bardzo rozgrzanym asfaltem. Wchodziliśmy żółtym szlakiem, który w pewnym momencie łączy się z czerwonym. Całą drogę na szczyt szedłem bez smyczy, no chyba, że naprzeciw pojawiali się ludzie.
Pan - niedługo zamieni się w żelka
Moje drugie zdobicie Ślęży :)
Na górze zatrzymaliśmy się na chwilę, napełniliśmy jedną pustą butelkę wodą z beczki, pojedliśmy (Pani wymyśliła nowe zastosowanie dla woreczków do sprzątania po psach - zapakowała w nie otwartą paczkę biszkoptów, żeby się nie wysypały w plecaku), popiliśmy i wyruszyliśmy w drogę powrotną.
Ja z batonikiem dla biegaczy
Tym, co nas szczególnie zmotywowało do powrotu, była inwazja pszczół. Pchały się do jedzenia, do picia. Co chwila latały koło mnie i ja je chciałem zjadać, a wtedy człowieki na mnie krzyczały, że nie wolno. Pani nie lubi jak pszczoły zbyt blisko niej latają. Z jedną miała przygodę w drodze do góry. Jaką? Bidon trochę przeciekał i była na nim spora plama wody... Szedłem z Panem przodem i nagle usłyszeliśmy, że Pani woła o pomoc, bo pszczoła się do niej przyczepiła. Okazało się, że chciała się po prostu napić, usiadła w tej plamie wody, napiła się i odleciała.
Dwie niedźwiedzice
Pani człapiąca w dół... :P
Wracaliśmy najpierw żółto - czerwonym szlakiem, potem czarnej niedźwiedzicy, dalej kawałek na dziko, bo szlak był źle oznaczony, wyszliśmy na ścieżkę dydaktyczną, którym doszliśmy do czerwonej niedźwiedzicy, ten zaś w pewnym momencie łączy się z czarną. Ze Ślęży zeszliśmy ostatecznie czarną niedźwiedzicą. Podczas powrotu było słychać kilka razy jak grzmi w oddali. Gdy usłyszeliśmy grzmot, szliśmy akurat dzikim odcinkiem i to tam człowieki postanowiły zapiąć mnie na smycz.
Z Panem...
... i z Panią
Po opuszczeniu lasu musieliśmy przejść spory kawałek wzdłuż drogi asfaltowej, żeby dotrzeć na przystanek. Sprawdziliśmy godziny odjazdów autobusów i poszliśmy po jeszcze dwie butelki wody, bo nasze zapasy całkowicie się skończyły. Gdy przyjechał nasz transport kupiliśmy bilety i wyjechaliśmy w drogę powrotną, w kierunku domu. Wróciliśmy do Wrocławia. Już "we własnych czterech
Wracam do domu
Wiaderko samo się zdjęło o siedzenie
ścianach" zjedliśmy kolację, rozpakowaliśmy się, ogarnęliśmy co trzeba i zmęczeni całym dniem na świeżym powietrzu pozasypialiśmy smacznie, każdy w swoim łóżeczku :)

Dziwna piłka...

A co to za dziwna piłka?!
Kilka dni temu moje człowieki poszły na zakupy... Po ich powrocie jak zwykle zrobiłem rewizję tego, co mają w siatkach, bo może jest tam coś dla mnie. Okazało się, że jest, a przynajmniej tak mi się wydawało. Co to takiego? Dwie brązowe kudłate piłki. Pani potoczyła je po podłodze, więc zacząłem je gonić, ale nie do końca byłem do nich przekonany. Gdy Państwo zaczęli się nimi ze mną bawić uznałem, że jednak są w porządku. Chwyciłem jedną z nich w zęby, okazało się, że jest ciężka i w dodatku coś w niej chlupie.
Zaraz Cię rozgryzę!
Próbowałem ją rozgryźć, żeby sprawdzić co w niej pływa, ale była za twarda. Po chwili zabawy moje dwunogi zabrały mi piłki, przyniosły z kuchni tasak, jedną Pani odłożyła na bok, a drugą Pan wziął i zaczął uderzać w nią dookoła tępą stroną noża, robił to do czasu aż piłka pękła na pół. Wtedy Pani podstawiła miskę i wylali z piłki pachnący płyn. Napili się go po trochę, po czym i mnie się dostała jego porcja. W obawie, że mi zabiorą wypiłem wszystko do dna. Dobre było. Pan dalej stukał nożem w połamaną już piłkę, aż zostały z niej tylko brązowe owłosione resztki i jej biała zawartość. To białe coś człowieki zaczęły jeść... Uznałem, że skoro zabrali mi moją piłkę i w dodatku zaczynają ją zjadać to mi też się kawałek należy! Zażądałem natychmiastowego podzielenia się ze mną i dobrze zrobiłem, bo moja piłka okazała się bardzo smaczna :)

Pani mówi, że to nie była wcale piłka, tylko orzech kokosowy, ale ja tam swoje wiem - to była zabawka dla mnie, której człowieki mi zazdrościły i z tej zazdrości postanowiły ją zjeść! Na szczęście miałem swój udział w jej spożywaniu.